Liberty City.
Dwoje mężczyzn: prawdopodobnie japończyk i afroamerykanin wchodzą do migającego samochodu wyrzucając z niego kierowcę.
- To napewno dobry pomysł? - zapytał czarnoskóry.
- Nie bądź tchórzem, Sean. Przecież to skok naszego życia... - westchnął japończyk.
- Han! Samochód nie chce zapalić!
- Kur*a! Sean, gliny! - krzyczy Han.
- Idziemy! - odpowiada Sean i wychodzi z samochodu. Gdy uciekli jakieś pare metrów dalej, samochód eksplodował.
- Co to jest?! - zdziwił się Han.
- Strzał w bak z bęzyną... w nogi! - wrzasnął Sean trzymając pistolet w ręku.
- Szybko, na ten dach! - oznajmił Han.
- Gliny są bardzo blisko... - rzekł Sea wspinając się po drabince, a gdy weszli na dach:
- Wyjmuj karabin... - szepnął Han. Sean wyjął karabin i zaczął strzelać w kierunku policjantów.
- LCPD! Stać! - mówi policjant strzelający w Hana, jedna z kul trafiła go w splot słoneczny.
- O ku*wa! Han... Han...Chang!! - krzyczy Sean.
- O ku*wa... - stęknął Han i po chwili stracił przytomność. Sean szybko zabrał pieniądze i uciekł.
W swoim apartamencie szukał biletów byle, gdzie. Nagle zadzwonił telefon.
- Sean Jackson... - rzekł Sean.
- Sean, Yo, ziom, to ja, Martin. Słuchaj, muszę ci coś powiedzieć... - powiedział cicho głos w telefonie.
- O! Siemka... O co chodzi?
- Chodzi o Venoma, Stana, Tony'ego, Franka i Mac'a... Oni nie żyją...
- Co? - usiadł trzymając się za głowę Sean. - Nie... to nie możliwe... Co za dzień!! - krzyknął Sean przypominając sobie o Hanie. - Niedługo przyjadę.
Sean szybko spakował wszystkie rzeczy: telefon, laptop, ubrania, jakieś przekąski, ubrania i pieniądze z napadu, a byłą to spora suma, bodajże 20 000 dolarów.
Sean leciał już pół godziny. Nie mógł sobie wyobrazić tego, że Han i jego pięcioro kumpli nie żyje. Włąśnie wracał do San Andreas, a dokłądnie do Los Santos. Musiał zostawić broń, ponieważ by go nie wpuścili.
Witajcie w Grand Theft Auto V: Life in San Andreas!